Wyobraźmy sobie, że chcemy zrobić zupę, dajmy na to, pomidorową. Do zrobienia zupy potrzebujemy: pomidorów w puszce (bo w tym roku lato było słabe i gruntowe paskudne), włoszczyznę, kawałek mięsa i parę innych głupot. Po włoszczyznę idziemy do warzywniaka, po pomidory do delikatesów, mięso kupujemy w mięsnym, a pozostałe rzeczy w osiedlowym sklepiku „U Zbycha”. Albo idziemy do Tesco i wszystko mamy na miejscu, dzięki czemu oszczędzamy pół godziny (i pewnie parę złotych też). Postęp, panie.
Przeczytałem dzisiaj, że ZUS nie obetnie składki rentowej. News taki sobie, bo od paru dni było w sumie wiadomo, ale zdaje się, że sprawa jest już przesądzona. No trudno, jakoś te parę złotych przebolejemy – jak nie ma kasy, to nie ma kasy, pomożemy… trzeba było tylko wcześniej głosować przeciw, bo teraz to jakoś tak niesmacznie się robi.
Zastanawiające jest uzasadnienie. Otóż, obniżenie składki rentowej miałoby być obciążeniem dla budżetu w wysokości 10 miliardów złotych, które to pieniądze mogłyby pójść np. na podwyżki dla nauczycieli. No dobra, ale przecież to są pieniądze ZUS-u? Skąd nagle mowa o budżecie?
Otóż oczywiście jest tak, że budżet dofinansowuje ZUS kilkudziesięcioma miliardami złotych rocznie – bo pieniędzy w ZUS-ie jest zwyczajnie za mało. A to oznacza, że wyjmowanie pieniędzy z ubezpieczeń społecznych skutkuje koniecznością włożenia ich skądinąd, bo bilans przecież musi być na zero. Nie ma łatwo. Pozostaje tylko jedno pytanie z gatunku zasadniczych: po co w takim razie utrzymywać cały ten ZUS? Nie łatwiej włączyć jego struktury w Ministerstwo Finansów i obsługiwać ubezpieczenia via urzędy skarbowe?