Jednym z wielu problemów trapiących przedstawicieli różnego sortu prawicy (przepraszam za uproszczenie), w tym także mnie, jest pewne oderwanie od rzeczywistości. Głoszone przez nas idee są w naszym rozumieniu oczywiście słuszne i zaszczytne – ale ani nie znajdują posłuchu u mas, ani nie bardzo widać widoki na ich wprowadzenie w życie. To pierwsze można wytłumaczyć nieobecnością w środkach masowego przekazu, choć dysponujemy kilkoma głośnymi „tubami medialnymi”, jak choćby Michalkiewicz, Rybiński czy Łysiak. Niestety, tyrania status quo jest bardzo silna – ludzie są na tyle mocno przyzwyczajeni do zastanej sytuacji, że na propozycje np. libertarian, żeby zlikwidować państwo, po prostu puka się w głowę – choćby mu te pomysły wbijali w głowę młotkiem ksiądz proboszcz i Ziemkiewicz do spółki.
Co więcej, sami prawicowcy często nie mają pomysłu, w jaki sposób przejść od stanu obecnego do ich wymarzonego ustroju społecznego, gdzie wszyscy są bogaci, a państwo się nie wtrąca. Brak pomysłu na stany przejściowe powoduje, że propozycje prawicowców wyglądają trochę jak tajny plan gnomów z „Southparku”, które kradły ludziom bieliznę: 1 – zgromadzić bieliznę, 2 – ???, 3 – zysk!!!
Głoszenie słusznych, choć niezbyt realnych idei może być oczywiście słuszne, bo umiarkowanie nie zawsze jest cnotą, zwłaszcza gdy w grę wchodzą Wolność, Własność i Sprawiedliwość. Co więcej, jak udowadniał Rothbard, radykalne zmiany ustroju społecznego wymagają rewolucji – i żadne półśrodki nie pozwolą doprowadzić do celu. Cóż, z Rothbardem można się zgadzać albo nie, faktem jest, że opowiadając o niemożliwych (przynajmniej pozornie) do zrealizowania koncepcjach, narażamy się na obojętność w najlepszym, a śmieszność w najgorszym przypadku.
Dlatego też warto przeczytać książkę „Wolny wybór” Miltona i Rose Friedmanów. Miltona Friedmana nie trzeba nikomu przedstawiać, to – obok Keynesa – chyba najbardziej znany „laikom” ekonomista, laureat nagrody Nobla, doradca prezydenta Reagana, który doradzał także polskim władzom w trakcie transformacji. A że za każdym męskim sukcesem stoi kobieta, przeto panią Rose także trzeba szanować.
„Wolny wybór” to ekonomia połączona z realpolitik. Nie znajdziemy tu karkołomnych pomysłów, górnolotnych haseł czy wolnościowej ideologii. Friedman był ekonomistą- swoje tezy uzasadnia rachunkiem zysków i strat, a nie filozofią. Książka to logicznie poprowadzony wykład z ekonomii, w którym nauka ta służy wypunktowaniu błędów interwencjonistycznego państwa. Na wypunktowaniu tychże Friedmanowie jednak nie poprzestają (inaczej niż wielu ograniczających się do niekonstruktywnej kontestacji) – podają wręcz na tacy pomysły, w jaki sposób działające mechanizmy usprawnić. Żeby było śmieszniej, pomysły te nie są ani wyssane z palca, ani nierealne. Nie chcę być gołosłownym – oto więc garść przykładów.
Jednym z tematów poruszonych w książce jest socjalna działalność państwa. Jak nieskuteczne są prowadzone przez państwo programy pomocy socjalnej, nie trzeba chyba nikogo przekonywać – nie dość, że zasiłki służą jedynie utrzymaniu biedy i patologii społecznych, to mnóstwo pieniędzy jest marnotrawione na obowiązkową biurokrację. Friedmanowie proponują zastąpić wszystkie programy opieki społecznej jednym – podatkiem negatywnym. Jest to bardzo proste rozwiązanie. W większości państw funkcjonuje tzw. kwota wolna od podatku. Kwota ta jest odliczana od dochodu przy rozliczaniu się z fiskusem; jeżeli jednak zarobimy mniej niż ta kwota wynosi, to po prostu podatku nie płacimy. Friedmanowie sugerują, żeby w takim przypadku to państwo wypłacało podatnikowi różnicę (albo jakiś jej procent), tworząc w ten sposób gwarantowany minimalny dochód. Rozwiązanie wydaje się sensowne – bo przy podobnej efektywności jeśli chodzi o ilość pieniedzy pozwala zrezygnować z całej biurokracji.
Friedmanowie wzięli się także za edukację, proponując znane nam bony edukacyjne, które służyłyby do sponsorowania przez państwo nauki w prywatnych uczelniach. Rozwiązanie to było krytykowane zarówno z prawa, jak i z lewa, ale ma swoje plusy, z których jednym jest niewątpliwie to, że realnie jest ono możliwe do wprowadzenia, a na pewno lepsze jest niż obecnie funkcjonujący model finansowania szkół.
Friedmanowie napisali też dużo o inflacji, tłumacząc zarówno jej skutki, jak i przyczyny, pokazując jej mechanizm jako dodatkowego, ukrytego podatku. Wywód jest bardzo ciekawy – polecam przeczytać. Niestety, w tym punkcie Friedmanom zabrakło konsekwencji i proponowany przez nich sposób zmniejszenia inflacji jest mało przekonujący. Przekonują oni, że skoro inflacja jest spowodowana tylko zwiększaniem przez państwo ilości pieniędzy – w stosunku do wartości wyprodukowanych dóbr – to po prostu należy zmusić państwo, żeby tych pieniędzy nie drukowało ponad potrzebę. Wiara, że siedzący na drukarni moloch zrezygnuje ze swoich możliwości, jest raczej naiwna. Friedman – celowo – nie zauważa, że bezpośrednią przyczyną inflacji jest odejście od standardu złota i zastąpienie go papierowym pieniądzem bez pokrycia; nie może tego powiedzieć na głos, bo to on jest twórcą współczesnego monetaryzmu i ze stronnikami złotego pieniądza towarowego zgadzać się przecież nie może…
Od pierwszego wydania książki minęło już 25 lat, a głos Friedmanów pozostał głosem wołającego na puszczy. Od końca prezydentury Reagana poziom socjalizmu w USA systematycznie wzrastał, podobnie jak wzrastał w zasadzie na całym świecie. Bonów edukacyjnych nie ma, podatku negatywnego nie ma, inflacja cały czas zabiera nam kilka procent dochodów. Friedmanowi ciężko odmówić siły przebicia, była to – i wciąż jest – postać znana, ceniona – a jednak jego nauki pozostały bez odzewu. Raczej pesymistycznie nastraja to takich partackich krzewicieli wolności jak ja…
Read Full Post »