Jedynym sposobem na wygranie wojny z terroryzmem jest przywrócenie powszechnego poboru – napisano w Foreign Policy. Autorzy artykułu przytaczają dwa powody, dla którego ruch taki jest niezbędny:
- Armia Stanów Zjednoczonych jest za mała w stosunku do potrzeb, a w szczególności do tego, żeby Stany mogły pełnić rolę światowego żandarma przeciwko „rogue states”,
- „Jakość” rekruta w armii jest coraz gorsza: ze względu na brak chętnych stale obniżane są wymagania.
Ja osobiście zawsze stałem, i wciąż stoję, na stanowisku, że każdy dorosły mężczyzna powinien potrafić stanąć w obronie swojej rodziny czy własności – tyle że w wojsku go raczej tego nie nauczą. Wystarczy powszechny dostęp do broni i trochę mniej tresury w potulności, a obywatele obronią się sami.
Inna sprawa, że poświęcanie obywateli ich podstawowego prawa – wolności – w imię raczej wydumanej wojny-z-terroryzmem i możliwości pysznienia się rolą „światowego żandarma” jest raczej podejrzane. Na mój rozum, żeby rozwiązać oba ww. problemy, wystarczy żołnierzom lepiej płacić…
Pobór nie jest złym pomysłem. Sądzę jednak, że najkorzystniej byłoby prowadzić go głównie za pośrednictwem obrony terytorialnej. Wskrzeszenie tej formacji, oddzielonej od wojsk operacyjnych byłoby ze wszechmiar korzystne. Odbycie krótkiego, kilkumiesięcznego podstawowego szkolenia wojskowego blisko miejsca zamieszkania nie byłoby złe. Oczywiście obowiązkowo dla każdego mężczyzny, poza tymi w kategorią „E”. Podczas pokoju odegraliby niebagatelną role w systemie walki z klęskami żywiołowymi, natomiast dzięki serii szkoleń specjalistycznych pod tym obowiązkowym mogliby na bieżąco przygotowywać specjalistów, którzy w razie potrzeby stanowiliby rezerwę wojsk operacyjnych. Dotyczyłoby to także chętnych podczas pokoju, oraz każdego w razie zagrożenia państwa napaścią. Ale najpierw z armii muszą odejść przedpotopowi oficerowie szkoleni w Układzie Warszawskim.